W rocznicę śmierci ks. Władysława Selwy

Tuligłowy, podobnie jak setki innych miejscowości,  dotknięte zostały tragicznymi wydarzeniami II wojny światowej. 9 marca tego roku mija 71 rocznica zamordowania Proboszcza Parafii i Kustosza Tuligłowskiego Sanktuarium, ks. Władysława Selwy. Został zastrzelony przez hitlerowców w kancelarii parafialnej. Jego ciało pochowano na cmentarzu w Tuligłowach.

Z tej okazji, z inicjatywy Stowarzyszenia, grupka dzieci i młodzieży złożyła kwiaty i zapaliła znicze na grobie tragicznie zmarłego księdza.

 

Pani Genowefa Galicka, mieszkanka Czelatyc (pochodzi z Tuligłów, miała wówczas 12 lat), tak wspomina to tragiczne zdarzenie:

Tego właśnie dnia po porannej mszy, która odprawiał ksiądz Władysław Selwa, posprzątałam kościół, podlałam kwiaty, zmyłam posadzkę i poszłam – jak to zwykle robiłam – odnieść klucze. Na plebani zastałam księdza i gosposię. Gospodyni krzątała się po kuchni, a ksiądz stał przy oknie. W pewnej chwili złożył ręce jak do modlitwy i krzyknął: „Matko Boska koniec życia naszego”. Przez okno widać było jak na plebanię zajeżdża dwie furmanki z Niemcami. Ksiądz zbladł i szybko wyszedł do swojego pokoju, a ja z gospodynią zostałyśmy w kuchni. Ze strachu nie mogłam się ruszyć, ani płakać tylko cała się trzęsłam. Niemcy szybko otoczyli plebanię, a jeden z nich stanął w drzwiach kuchni. Był wysoki, barczysty i miał taki straszny wzrok. Stanął w drzwiach w taki sposób, że zagrodził nam drogę ucieczki. Jedną ręką oparł się o futrynę, a w drugiej trzymał długi karabin. Bardzo się bałam, a moje serce tak biło, że miałam wrażenie, iż wyskoczy mi z piersi. Byłam przekonana, że zaraz zginiemy. Stałam tam i tylko się modliłam do Matki Boskiej Tuligłowskiej, aby nas ocaliła. Nie chciałam umierać. Nie wiem ile jeszcze czasu minęło, nagle ciszę przerwał przeraźliwy, głuchy strzał. Pani gospodyni wykrzyknęła „Jezus Maria”, a gestapowiec, który stal w drzwiach, w języku polskim wykrzyknął „uciekajcie”. Obydwie z gospodynią wybiegłyśmy do ogrodu przy plebani i schowałyśmy się za szopą, w której składano drewno. Do dziś nie wiem skąd wówczas wzięłam siły by uciec. Stałyśmy tam, za tą drewutnią nieruchomo i tylko serca waliły nam jak młotem. Po jakimś czasie zobaczyłyśmy, że chyba pięciu gestapowców wsiada na furmankę i odjeżdża. Chciałam jak najszybciej pobiec do domu, ale gospodyni poprosiła abym poszła z nią na plebanię. Kiedy weszłyśmy do budynku zobaczyłyśmy ciało księdza leżące na podłodze w ogromnej kałuży krwi. Strzelono mu w tył głowy. Gdy go zobaczyłam, zaczęłam przeraźliwie płakać, na to gospodyni powiedziała, bym nie krzyczała, gdyż Niemcy mogą wrócić. Kazała mi szybko pobiec do domu kościelnego – pana Buksy, i sprowadzić go pilnie na plebanię. Następnie gospodyni obmyła księdza i razem z panem kościelnym ułożyli jego ciało na stole. Mnie kazała wziąć wiadro z zimną wodą, szmatę i pozmywać krew z podłogi. Myłam tę krew i płakałam. Musiałam kilka zrazy zmieniać wodę, bo krew nie chciała się zmywać z podłogi. (…)

Pogrzeb był cichy, z małą ilością ludzi. Mszę pogrzebową odprawił proboszcz z parafii Rokietnica – ksiądz Marcin Murdza. (…)

Fragment wspomnień Pani Genowefy pochodzi z pracy konkursowej napisanej prze z Arletę Cycak, uczennicę Gimnazjum w Rokietnicy.